Ziemia obiecana
Pierwsza Ustawa Wykluczająca – Exclusion Act z 1882 roku, zakazywała imigracji chińskich robotników do Stanów Zjednoczonych przez okres 10 lat. Kolejne przyjęte prawo, m.in. Ustawa Scotta (Scott Act) z 1888 roku, pociągało za sobą dalsze restrykcje i Chińczycy posiadający nawet rządowe certyfikaty musieli opuścić Amerykę. W 1892 roku ustawa o wykluczeniu została przedłużona o następne 10 lat, by od 1902 obowiązywać na stałe.
Do roku 1852 liczba imigrantów z Chin rezydujących w San Francisco sięgała 10 tysięcy, ale już w samym 1852 roku przybyło dokładnie 20 tysięcy 26 osób. Wtedy jeszcze nie wywoływali oni negatywnych uczuć i traktowani byli jako egzotyczny element społeczności. Gubernator Kalifornii mówił wówczas, że Chińczycy to „najbardziej pożądani z naturalizowanych obywateli”. W kolejnych 3 latach nastąpiła, jak to określił J. Thomas Scharf w książce „Farsa wykluczenia Chińczyków”, „niespodziewana inwazja ponad 40 tysięcy dziwnych ludzi, siejących panikę wśród kalifornijskich robotników, którzy nie byli w stanie sprostać konkurencji Azjatów pracujących w kopalniach”. Przez wiele lat narastały niepokoje, na co rząd odpowiadał kolejnymi ograniczeniami. Doprowadziły one do tego, że na mocy Ustawy o Wykluczeniu (Exclusion Act 1892) 10 sierpnia 1893 roku Chińczycy mieszkający w San Francisco zostali deportowani.
Obowiązujące, surowe prawo emigracyjnego próbowano omijać poprzez łapówki, tworzenie fałszywych dokumentów, czy „poprawianie” już istniejących. Rząd ze swojej strony wprowadził wymóg dołączanych do akt zdjęć* i odcisków palców, nadawania numerów, czy archiwizowania kopii dokumentów zarówno w Waszyngtonie, jak i w biurach lokalnych.
Ponieważ ustawa stawiała w uprzywilejowanej pozycji kupców, jak z rękawa sypały się wnioski o nadanie takiego statusu. Zakładano fałszywe firmy, bądź wchodzono w spółkę wyłącznie na papierze – wystarczyło 200 dolarów, by zarejestrować się w spółce jako partner. Niektórzy z Chińczyków, by "zostać kupcami", wynajmowali jedynie witryny wystawowe.
Obywatele Stanów Zjednoczonych często występowali w rolach świadków w sądach, składając fałszywe zeznania i poświadczając, że dana osoba zamieszkuje Stany i, co najważniejsze, że jest kupcem. W całą machinę uwikłani byli skorumpowani oficerowie emigracyjni, którzy wydawali fałszywe akty urodzenia. Bardzo często zdarzało sie, że urzędnicy, po odkryciu ich nielegalnych działań, tracili rządowe posady, by wkrótce znaleźć pracę w najlepszych kancelariach prawnych i dalej współpracować z emigracyjnym podziemiem.
Chińczycy wraz ze swoimi prawnikami wiedzieli dokładnie, w jakich okręgach rezydują sędziowie, którzy z łatwością przychylają się do apelacji, czy to ze względów humanitarnych, czy dzięki korupcji, a gdzie, dla odmiany, ściśle przestrzega się litery prawa.
W jednym tylko przypadku sędzia Felix McGettrick z St. Albans w stanie Vermont zezwolił w 1894 roku na pozostanie w Ameryce ponad tysiącu aresztowanym na granicy Chińczykom.
Północnowschodnia granica z Kanadą była sporym problemem dla rządu. Kiedy przekraczające ją osoby zostawały aresztowane, poddawano je wstępnemu przesłuchaniu. Na nic się ono zdawało, ponieważ Chińczycy milczeli jak kamień. Wydawano wtedy decyzje o deportacji. Jednak już podczas apelacji aresztowany twierdził, że urodził się w Stanach, a z całego kraju przybywali świadkowie, którzy – rzucając mu się w ramiona – potwierdzali, iż są ojcami, wujami, albo, że znają daną osobę od kołyski. W takich przypadkach aresztowany odzyskiwał wolność i mógł pozostać w Ameryce.
Biuro Imigracyjne zaczęło bronić się przed tego typu sytuacjami poprzez rozbudowane przesłuchania, które mogły trwać wiele tygodni. Zadawano wówczas nie tylko pytania o członków rodziny, ale także o położenie wioski, z której dana osoba pochodzi, liczbę okien w domu, czy gatunki i liczbę zwierząt hodowlanych. F.W. Berksire, jeden z inspektorów imigracyjnych z Chicago, w 1896 roku powiedział: „To, co najbardziej mnie zadziwiało, to fakt, że Chińczycy byli świetnie poinformowani o każdym przesłuchaniu, na długo zanim się ono zaczęło. Ponieważ odbywało się ono według określonego schematu, prostą sprawą było przygotowanie się do takiego egzaminu. Osoba poddana wywiadowi była zaopatrzona w dokumenty z poprzednich przesłuchań, w tym odpowiedzi na sześćset możliwych pytań o rodzinę, miejsce zamieszkania, plany wioski, która często wcale nie istniała. Aplikanci pojawiali się często w towarzystwie fałszywych rodziców i braci, którym płacono za każde stawiennictwo na przesłuchaniu”.
Jak grzyby po deszczu powstawały w Hongkongu, Chinach i Stanach Zjednoczonych szkoły dla aplikantów uczące jak zachować się podczas takiego wywiadu. Nauczyciele podpowiadali, jak tłumaczyć się z pomyłek, w przekonywujący sposób udawać, że zapomniało się odpowiedzi na pytanie, którego się nie spodziewano. Dostępne były też przewodniki, które zapewniały szczegóły z życia – od zawodu przodków do sytuacji z wesel, pogrzebów i innych doniosłych okoliczności. Jednym słowem, zdobywano tam wiedzę na temat najwłaściwszego zachowania przed inspektorem.
Jeden z przewodników krążących po Chinach – książka, którą można było znaleźć w najbardziej odległych, rolniczych rejonach kraju – podpowiadał:
„Podczas przesłuchania powinieneś odpowiadać na pytania jedno za drugim i nie mówić nic, o co nie jesteś pytany. Bez względu na to, jak bardzo urzędnik imigracyjny będzie chciał cię przestraszyć lub oszukać, nie możesz dać się nabrać. Nawet, jak zawali się niebo, należy się nim otulić. Jeśli popełnisz błąd, kiedy tylko się zorientujesz, musisz wyznać to oficerowi i poprosić o sprostowanie. Jeśli spytają cię o rzeczy, które są w twoich papierach, a miały miejsce dawno temu, musisz powiedzieć, że wydarzyły się dawno, a ty byłeś mały i nie pamiętasz. Jeśli jakieś pytanie zadadzą ci trzy albo cztery razy, oznacza to, że coś pokręciłeś. Zachowaj wtedy jasność umysłu, zanim odpowiesz.”
Konsul z Hongkongu, George Anderson, przyznał, że 75 procent przyznanych do roku 1911 wiz było wydanych z naruszeniem prawa.
Imigranci posiadający fałszywe dokumenty, którzy przybyli do Ameryki to najczęściej zdrowi mężczyźni, mający największą szansę na znalezienie pracy. Nazywano ich „papierowymi synami”. Chinatowns, czyli chińskie dzielnice, były znane jako miasta kawalerów, pozbawione dzieci i kobiet, które z kolei, pozostawione w Chinach, określano „wdowami żyjących”.
*Często opisując wczesną emigrację do Stanów Zjednoczonych pomija się fakt, że Ustawa Wykluczająca spowodowała masowe dołączanie do dokumentów fotografii, które miały pomóc w kontroli nad chińskimi imigrantami Historycy zazwyczaj skupiali się na dokumentach pisanych, a tę część pomijano także z uwagi na olbrzymią ilość prac poświęconych emigrantom z Europy, których – do czasu ustanowienia National Origins Act of 1924 – nie obowiązywały zdjęcia w dokumentach.
Źródła: answers.google.com; historycooperative.org; answers.com; historycooperative.org; Farsa ustawy o Wykluczeniu, J. Thomas Scharf, LL.D., Late United States Chinese Inspector at the port of New York; “The Amrican Historical Review”, Kwiecień 2003, zeszyt 108 “Ritualization of Regulation: The Enforcement of Chinese Exclusion in the United States and China” , aut. Adam Mckeown
Opublikowano w dniu 10.08.2017 r.
przez Wydział Informacji i Edukacji Antykorupcyjnej GSz CBA